Góry Kaczawskie, cisza i spokój

Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Obrałam kierunek – Góry Kaczawskie. Tak więc znalazłam się w miejscu, które znane jest przede wszystkim zbieraczom minerałów. Poranek był rześki ale wietrzny. Media zapowiadały jednak dobrą pogodę. Początek mojej wędrówki to Wojcieszów. Mieścina, która stosunkowo niedawno uzyskała prawa miejskie. Jest to jedyna miejscowość położona bezpośrednio u podnóża tych gór. Gdyby się uprzeć, byłoby tu coś do zwiedzenia, ale bardzo ciągnęło mnie już na szlak.

Szlak żółty, widoczny po przeciwnej stronie urzędu miasta, wytycza moją wędrówkę. Po chwili wchodzę na drogę, którą z dużą prędkością i częstotliwością rozjeżdżają naładowane wapieniem wywrotki. Samochody wzbijają taki pył, że prawie nic nie widzę. Jak trochę osiada, drzewa, krzaki, i wszystko, co tam wokół, wygląda jak oprószone mąką. Wprawia mnie to w osłupienie. Pomyślałam: gdzie ja idę? Na jakiś plac budowy czy w góry? Na szczęście, po kilku minutach szlak skręcił w prawo, i z ulgą pozostawiam w tyle pracujący z zapałem tabor.

Droga w lewo prowadzi do pobliskiego zakładu wapienniczego, który w sobotę , w pocie czoła, dokonywał urobku. Dalej, już bez przeszkód, w kompletnej ciszy powoli dochodzę na Skopiec (718 m) i Baraniec (720 m) – obecnie, choć chyba nieformalnie uznawany za najwyższy szczyt tych gór. Ale co do tego, to stale są jakieś dylematy. Chwilowo postanawiam się jednak w to nie wgłębiać.

Tuż przed Barańcem schodzę ze szlaku w lewo, na nie znakowany skrót. To taka mała przełęcz, krótki kawałek polnej drogi, oddzielającej Skopiec od Barańca. Wokół widać piękne okazy czerwonych buków. Ich korony są jeszcze nagie, ale pnie przyciągają wzrok. Pod samym szczytem, na rozległej łące, jakiś mężczyzna przeprowadza porządkową akcję: wycina samosiejki, i zbiera połamane gałęzie. Za chwilę stoję już na szczycie. Nastawiłam się na zdjęcia, bo przewodnik obiecał mi rozległe widoki na Karkonosze i Rudawy Janowickie. Ale nic z tego. Niestety, nie mam najlepszej aury do zdjęć. Pomimo mocnego słońca i bezchmurnego nieba coś dziwnego dzieje się z horyzontem. Rozmywa się w niebieskawej, mgławej poświacie. Przejrzystość powietrza jest bardzo mała. To bardzo irytujące.

Dostrzegam jednak charakterystyczną sylwetkę góry Połom (667 m). Biedna góra znajduje się tuż w sąsiedztwie zakładu, o którym wyżej wspomniałam. Charakterystyczna jest dlatego, że przez wiekową eksploatację została w dużej części przez człowieka rozebrana. Bezbronna, odsłania swe rozszarpane wnętrze.

Za chwilę mijam stojące na szczycie maszty przekaźnikowe i powoli, już szlakiem niebieskim, schodzę w dół. Przede mną odsłaniają się piękne, choć nadal ograniczone mgiełką widoki. Zachwycają rozległe na wzgórzach łąki, a wśród nich, jedyna, wijąca się jak wąż boa, droga. W dole wyłania się panoramiczny widok na Kotlinę Jeleniogórską. Przy dobrej widoczności zapewne musi być on kapitalny.

Wiatr miejscami ustaje i wtedy dopiero odczuwam siłę słońca. Skoro za bardzo nie mogę koncentrować się na dali, to pozostaje to, co blisko mnie. A więc różnorodność gatunków drzew. Spotykam piękne dęby, okaz ptasiej czereśni, wiele buków i świerków. A także przecudnej urody brzezinę na pobliskim wzgórzu. Obserwuję kilka drzew, które same leczą sobie rany zadane przez kornika. Zalepiają je wytworzoną samoistnie bursztynową mazią, kleistą jak żywica. Opatrunki są rozległe i nawet z daleka widać je bardzo wyraźnie. To tu, to tam nieśmiało wypełzają z ziemi kępki pierwiosnków i innych żółtych kwiatków, wiem, że mylonych często z kaczeńcami, których nazwy jednak nie pamiętam.

W kilku miejscach fioleci się wilcze łyko. Łąki, których zieloność jest jeszcze bardzo delikatna, dzielą się swą powierzchnią z polami uprawnymi. Ładnie kontrastuje to z brunatno-brązowymi skibami zaoranej ziemi. Zagony podchodzą tuż pod same szczyty. Pejzaż przez to staje się bardzo malowniczy. Same łąki brzemienne. Tylko patrzeć rozkwitu. Gdy to nastąpi, w oznaczonej na mapie Przełęczy Komarnickiej musi być bardzo pięknie.

Idę już dość długo, a „dzień dobry” powiedzieć nie ma komu. Takiej ciszy i spokoju dawno w górach nie spotkałam. W dali pojawia się budowla, opuszczona i naznaczona zębem czasu. Rozlatująca się konstrukcja, wydaje się tajemnicza. Za chwilę mijam kolejną ruinę i wchodzę w przełęcz o dziwnej nazwie „Przełęczy nad Kobyłą”. Dlaczego akurat „nad”? Wszystkie przełęcze raczej są „pod”. Patrzę na mapę i orientuję się, że jest tu i pani Kobyła (626 m) i jej synek Źróbek (616 m) Przysiadam na Źróbku. Wokół równie malowniczo. Szczyt usiany jest drobnymi skałkami, wyzierającymi to tu, to tam, spod płytkiej warstwy ziemi.

Dalej szlak przecina jezdną drogę i pnie się w górę. Mijam malownicze łąki, które noszą ślady porządkowania, wzorem spod Barańca. Te zabiegi wydają się niezbędne w utrzymaniu walorów widokowych tych gór. Niebawem napotykam liczne przeszkody: zwalone drzewa zagradzają mi skutecznie swobodne przejście. Muszę trochę kombinować, żeby się przedrzeć. Gorzej byłoby przy niepogodzie, bo teren nawet przy tak dobrej aurze jest nieco podmokły i muszę omijać błoto. Skręcam ostro w lewo. Tu nakładają się inne szlaki. Jeszcze kilka kroków i docieram na Okole (714 m). W ten oto sposób przemieściłam się z najwyższych szczytów Grzbietu Południowego na najwyższy szczyt Grzbietu Północnego Gór Kaczawskich. W porównaniu do tego, co do tej pory widziałam, Okole jawi się krajobrazowo iście tatrzańsko. Ostre, poszarpane szczyty, wyraźna deniwelacja terenu. Krajobraz jednak mocno ograniczony przez liczne zasłaniające go drzewko – krzaczki. Ze słabą przejrzystością powietrza daje to w sumie marne efekty. Zabrana lornetka okazuje się bezużyteczna. Przydałoby się zrobić tu porządek, taki jak na mijanych łąkach. Skonstruowana malutka wieża widokowa nie spełnia raczej swojej powinności, nawet wtedy, gdy widoczność jest dobra.

Schodzę w dół. Muszę dotrzeć do Chrośnicy. Ze szlaku niebieskiego nieopatrznie schodzę na szlak żółty. Jedyny drogowskaz szlakowy, jaki udało mi się na trasie spotkać, leżał wyłamany, a jego ramiona były pourywane. Powinnam z powrotem wejść na szlak niebieski, Poszłam jednak kawałek żółtym. Trochę pobłądziłam. Dobrzy miejscowi ludzie zawrócili mnie ze złej drogi i wytłumaczyli, co i jak. Okazało się, że muszę wrócić do powalonego drogowskazu i po prostu zejść wprost na łąkę.

Nieliczne na rozległej łące drzewa – znaki wyprowadzają mnie na prostą, polną dróżkę, prowadzącą wprost do Chrośnicy. Niefrasobliwość nie popłaca. Jak się później okazało, niechęć do posiłkowania się mapą przypłaciłam zubożeniem sobie trasy. Emocje towarzyszyły mi już właściwie do samej Chrośnicy. Jak już wyszłam na prostą, to znów miałam problemy. Nagle stanęłam przed ogrodzeniem w rodzaju łąkowego pastucha. A za ogrodzeniem znów drzewo, na którym szlak namalowany. Przez teren prywatny szlak przechodzi? Cóż było robić.? Przeszłam przez ogrodzenie. Najpierw bałam się, żeby te druty nie były pod napięciem, potem, żeby sobie nowej, żółtej kurtki nie rozerwać, a później, żeby jakiś pies na mnie nie wyskoczył. Ani jedno, ani drugie, ani trzecie na szczęście się nie wydarzyło. Szlak kończy się tuż przy małym, zgrzebnym kościółku.

W oko wpadł mi widok krzyża pokutnego. Krzyż jest wbudowany w kościelny mur, tuż po prawej jego stronie. Niezwykłość tego krzyża stanowi to, że wyryto na nim narzędzie zbrodni zabójcy. Na tym jest sztylet. To bardzo rzadkie. Kościółek był zamknięty na zardzewiałą kłódkę. Wokół klasztornego muru nieliczne, bardziej lub mniej zapuszczone groby. Jak wynika z wyrytej w murze daty, kościółek jest z końca XVII w. Nieco w dole, po prawej stronie stoi zwykła chałupa, w której można kupić herbatę, piwo, papierosy i zamówić sobie nocleg.

Tak zakończyła się moja pierwsza wycieczka w Góry Kaczawskie. Nie spodziewałam się takiego uroczyska. Chciałam tylko wpaść na chwilę i zdobyć kolejny klejnot do Korony Gór Polski. Ale na miejscu okazało się, że mój cel nie jest najważniejszy. Na dobrą sprawę właściwie nie wiadomo, który ze szczytów tych gór jest naprawdę najwyższy. Teraz ponoć pretenduje do takiego Okole. Nie brałam pod uwagę tego, że zostanę zauroczona pięknem i spokojem tego miejsca. A tak się stało. Nie brałam pod uwagę tego, że świadomie zrezygnuję ze zwiedzenia zamku w Bolkowie, tylko po to, żeby móc dłużej rozkoszować się doznanym klimatem. Teraz, gdybym miała alternatywę, czy przepełnione pobliskie Karkonosze i nieznośną drogę na Śnieżkę wzorem Morskiego Oka, to z ręką na sercu wybieram Góry Kaczawskie. Chętnie tu powrócę. Cudowne miejsce do spacerów, kojenia myśli i wzroku. Są tu też liczne trasy rowerowe. Jest to dobre lokum także na zimę – na tury czy rodzinne wypady, szczególnie z małymi dziećmi. Te łagodne wzniesienia i rozległe tereny świetnie się do tego nadają. Póki co, przyroda budzi się do nowego życia. Tutaj w Górach Kaczawskich robi to w ciszy.

Od Redakcji: Najwyższym szczytem jest Skopiec (724 m), zaś w Chrośnicy nie było klasztoru – mur obronny to element inkastelacji kościoła, przy którym zachowało się pięć kamiennych krzyży.

Izabela Kopeć – NA SZLAKU – 5 – e-7 (216) 2008

Dodaj komentarz