Wspominamy…

W pierwszy dzień listopada wspominamy znanych Dolnoślązaków, których już nie ma wśród nas.

Jan Kaczmarek (1945-2007)

Ze sceny zawsze chciał uciekać. Czuł ogromną niechęć do publicznych występów. Peszyły go i tremowały. Ale miał to coś, co ostatecznie pozwalało mu za każdym razem przezwyciężyć swój lęk przed stanięciem oko w oko z widzami: niezwykły talent i vis comica, dzięki którym wywoływał salwy śmiechu na widowni – czy to podczas festiwalu w Opolu, czy na studenckiej FAM-ie. „Kaczmarek chciał być zwykłym inżynierem. Pech chciał, że pisał świetne dowcipne piosenki i miał poczucie humoru najwyższych lotów” – wspominał Tadeusz Drozda.

I winę za to, że Jan Kaczmarek został pierwszoplanowym gwiazdorem polskiego kabaretu, ponosi właśnie Drozda. Pan Janek wytłumaczył to w jednym z wywiadów, przypominając, że powstanie kabaretu Elita nastąpiło w „chwili historycznego postawienia mu piwa przez Tadeusza Drozdę”.

Był rok 1969. Kaczmarek studiował elektronikę na Politechnice Warszawskiej. Koledzy z uczelni znali chłopaka z rozwichrzoną czupryną, który posiadł umiejętność brzdąkania na gitarze i śpiewania dowcipnych piosenek własnego autorstwa.

– On już wtedy był gwiazdą na polibudzie – opowiada Jerzy Skoczylas, który wówczas również przyjął propozycję Drozdy i dołączył do Elity. – Gdyby nie Janek, nie odnieślibyśmy sukcesu ani na FAM-ie, ani w Opolu – wspominał Skoczylas.

„Około 1970 roku napisałem piosenkę „Kurna chata” i ku mojemu zdziwieniu została ona zakwalifikowana na Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu. Pojechaliśmy, zaśpiewaliśmy i wygraliśmy” – pisał w swoim życiorysie Kaczmarek. Był rok 1971 i Elita została wyróżniona w Opolu nagrodą Radiokomitetu. Wtedy też rozpoczęła się na dobre trwająca do dzisiaj kariera kabaretu. „Chyba wówczas ostatecznie do nas dotarło, że inżynierami to my już nie będziemy” – wspominał Drozda.

„Kurną chatę” śpiewała cała Polska, a Kaczmarek produkował kolejne przeboje i prosił kolegów, by śpiewali je publicznie bez niego. „Uciekaliśmy się do podstępów. Okłamywaliśmy go, że wyjdzie na scenę tylko na chwilę. Tłumaczyliśmy, że bez niego sobie nie poradzimy” – opowiadał o metodach scenicznych rekrutacji Drozda.

Dowcipnymi studentami zainteresowało się szybko Polskie Radio, które wówczas udostępniało sporo antenowego czasu młodym kabareciarzom. Przyuważył ich Andrzej Waligórski, szef wrocławskiego magazynu rozrywkowego „Studio 202”. I najpierw Kaczmarek w 1973 roku, a za chwilę cała Elita podpisali kontrakt z Polskim Radiem. Kaczmarek był etatowym tekściarzem we wrocławskiej rozgłośni, ale zaraz ogólnopolska Trójka zapragnęła mieć go u siebie.

Marcin Wolski, rezydujący w Warszawie satyryk, zaangażował Kaczmarka wraz z Elitą do Programu Trzeciego. Wyprodukowane przez kabaret programy ukazywały się najpierw w „Ilustrowanym Tygodniku Rozrywkowym”, a następnie w bardzo popularnym magazynie „60 minut na godzinę”.

Triumfy święcili też w ogólnopolskich wydaniach „Studia 202”. Zresztą swojego pierwszego pracodawcy – Andrzeja Waligórskiego – nie zdradzili nigdy. Był ich mistrzem, przyjacielem i autorytetem nie tylko w dziedzinie poczucia humoru.

Waligórski twierdził, że Kaczmarek ma dar do humoru refleksyjnego, przemyślanego, głębokiego. Kiedy w 1980 roku Czesław Miłosz dostał literackiego Nobla, Kaczmarek wysmarował taką oto piosenkę: „Nie znałem pana, panie Czesławie, choć mi maturę wydano/i wierszy pańskich z głowy nie strzelam, bo strzelać nam nie kazano”. Po czym wyznał publicznie, że naprawdę nie wiedział, kto to ten Miłosz. W związku z tym noblista zaprosił niedouczonego kabareciarza na wieczór autorski i poprosił go o wyśpiewanie szczerej pieśni. „To był jeden z najważniejszych dni w moim życiu. Mogłem porozmawiać z Miłoszem, a nawet zrobiłem z nim wywiad. Później przeczytałem chyba wszystko, co on napisał” – opowiadał po latach.

Publiczność go uwielbiała, bo był satyrykiem z wielką kulturą. W jego piosenkach nie było chamstwa i prostackiego humoru. Było wiadomo, że każdy jego nowy utwór to zaskoczenie. Na warsztat brał tematy niezbyt kabaretowe i umiał bawić się słowami, bawiąc do łez. Nie był to jednak ryk widowni i zrywanie boków. Publiczność w te jego satyryczno-poetyckie kawałki się wsłuchiwała. „Polskie Strzechy”, czyli „Nie angielskie, nie kreolskie”, „Zerowy bilans, czyli pero, pero”, „Czego się boisz głupia”, „Do serca przytul psa”, „Ballada o mleczarzu”, „Wapno”, „Co się zżera w jeziorze”, „Oj naiwny”, „Europa” stały się przebojami i przeszły nie tylko do historii kabaretu, ale znajdują się w encyklopedii polskiej muzyki rozrywkowej. „One przychodziły do mnie znienacka. Siadałem i pisałem. Ot i wszystko. Na początku niestety nie zdawałem sobie sprawy, że będę musiał je śpiewać” – kwitował Kaczmarek, który pokazał nam, że przy pomocy śmiechu można pokonać nawet największe słabości i lęk.

Jan Kaczmarek zmarł 14 listopada 2007 r. na chorobę Parkinsona, na którą cierpiał od lat 80. Pochowano go na cmentarzu Grabiszyńskim we Wrocławiu.

Agata Mróz (1982-2008)

Z Agatą Mróz rozmawiałem kilka dni przed operacją – przeszczepem szpiku. Sympatycznie, na luzie, choć mąż dbał, by nie za długo. By nie odbierać sił komuś, kto ma ich niewiele, a musi stoczyć najważniejszą bitwę. O życie.

Dzień w dzień przemierzała Agata drogę krzyżową. Cierpiąc, a jednocześnie uśmiechając się. Męcząc się, lecz żyjąc nadzieją. Wiedziała, że pod murami wrocławskiej kliniki przechadzają się mąż z córeczką Lilianą, więc pragnęła tylko do nich dołączyć. Wiele chciała od życia?

Chociaż siły opuszczały Agatę z dnia na dzień, to o tę rodzinę walczyła z niesłabnącą determinacją. Gdy kolejni lekarze odradzali ciążę, szła po prostu do następnego. Aż w końcu usłyszała to, co chciała usłyszeć – proszę spróbować. I stało się to we Wrocławiu.

Gdy wydała na świat córkę, była wniebowzięta. I rezolutnie przyznała, iż tę ciążę pomógł jej donosić cały naród. Tak, była Agata osobą ciepłą oraz kochającą rozdawać szczęście innym. No i skorą do żartów. Personel wrocławskiej kliniki mógł żartobliwie zwracać się do niej per „nasza wysokość”. Trudno było przecież o łóżko, w którym nasze Złotko nie czułoby się skrępowane. Bawiły ją też odwiedziny brata Pawła (215 cm), koszykarza Śląska Wrocław.

– Wyglądał komicznie, bo nie mają tu sterylnych ciuchów w jego rozmiarze – tłumaczyła. Siostrę Kasię, również siatkarkę (194 cm), czule nazywała z kolei szaloną wariatką.

Czy 4 czerwca Agata przegrała? Bzdura! Do ostatnich chwil radowała się, że Lilka tak pięknie rośnie.

Przyszłego męża, Jacka Olszewskiego, poznała w górach, pod stokiem. Przyjechał tam pojeździć z kolegami na desce. Zamienili raptem kilka słów i w tej samej chwili poczuli, że te dwie połowy pasują do siebie jak ulał. Nieco później on wysłał jej omyłkowo – miast do kolegi – SMS-a o treści: „Fajna ta Agata”. W ramach riposty odebrał w swoim telefonie taką oto wiadomość: „To się z nią umów”. No i się umówili. Zawarta została też między nimi inna umowa – że Jacek wychowa Lilianę na dobrego człowieka. Takiego, jakim była mama.

We wrocławskiej klinice hematologii towarzyszami niedoli byli mali pacjenci. I choć Agata wielu przewyższa niemal dwukrotnie, w tej placówce wszelkie różnice się zacierały.
– Bo tu wszyscy jesteśmy równi. Zresztą nigdy nie czułam się osobą ani znaną, ani wielką. Może tylko wysoką – skromnie zauważała siatkarka.

– Traktowałem ją jak własną córkę. No więc gdy urodziła się Lilianka, łza mi się w oku zakręciła. Zostałem przecież siatkarskim dziadkiem tego maleństwa, jak to Agata ujęła – mówi nam selekcjoner Andrzej Niemczyk, który w latach 2003-2005 był niczym król Midas. Za co się nie wziął, to zamieniał w złoto. Z dużą pomocą nieprzeciętnej środkowej bloku. Dostała się ona przecież do kadry Niemczyka jako zawodniczka II-ligowego klubu z Ostrowca Świętokrzyskiego. I z tego właśnie szczebla odbiła się aż na najwyższy stopień podium mistrzostw Europy w Turcji (2003).

– Grała sobie w tej niższej lidze i mieszkała gdzieś w internacie. Zadzwoniłem do Agaty i powiedziałem, że chciałbym ją zobaczyć na zgrupowaniu kadry. Później mi zdradziła, że gdy to usłyszała, o mało z krzesła nie spadła. A gdy już ją zobaczyłem, to wiedziałem, że w krótkim okresie czasu można z niej zrobić wspaniałą zawodniczkę – wspomina Niemczyk.

Z chorobą Agata zaczęła się zmagać jako nastolatka. Były przerwy w treningach, czasem łzy. Stąd właśnie ta kwarantanna w niższej lidze.

Była też jednak wiara w lepsze jutro.

– Do 2005 roku jej wyniki wciąż się poprawiały. Jednakże w sezonie 2005/2006 przestała wytrzymywać reżim. Przyznawała, że czuje się zajechana. I choroba się potoczyła – z bólem wspomina Andrzej Niemczyk.

O niego też Agata dbała. No bo skoro on traktował ją jak córkę, ona troszczyła się o niego jak o ojca.

– Czasem ja goniłem ją, a czasem ona mnie. Kiedy za długo przesiadywałem na dole w barze podczas zgrupowań w Szczyrku, przychodziła po mnie i mówiła: „Wracamy na górę, jutro ciężki dzień”. Kiedy z jej wynikami zaczęło być gorzej i w klubie już nie trenowała, to telefonowała, że chciałaby przyjechać na zgrupowanie kadry i chociaż trochę sobie poodbijać. Nie godziłem się i wtedy była na mnie zła. Nie mogłem jednak pozwalać na to w sytuacji, gdy byle dotknięcie kończyło się krwiakiem i siniakiem. Brakowało przecież krzepliwości krwi. Tłumaczyłem Agacie, że jak się poślizgnie, to nawet nie zdążymy jej do szpitala zawieźć – wyjaśnia były selekcjoner, który swoją chorobę (nowotwór) zdołał pokonać.

Siatkarski dziadek ma plan, by pomóc „wnuczce” na tyle, na ile można. – Chcę otworzyć rachunek dla małej. Nie fundację, a rachunek. Od pewnej kwoty nie trzeba odprowadzać podatku. Jest wystarczająco dużo siatkarek i siatkarzy, którzy chętnie wpłacą coś na to konto – zaznacza Andrzej Niemczyk.

O Agacie też nie zapomnimy. Śpij spokojnie, Złotko.

(Wojciech Koerber)

Wojciech hrabia Dzieduszycki (1912-2008)

Dwa lata temu artykuł dwóch rzeszowskich historyków pt. „Życie w ukryciu. Agenturalna współpraca Wojciecha Dzieduszyckiego z aparatem bezpieczeństwa Polski Ludowej w latach 1949-1972” przykrył cieniem jeden z najbarwniejszych życiorysów w powojennej Polsce. W ubeckich aktach występuje pod kryptonimami „Jedynka” i „Turgieniew”.

Pochodził z zamożnej rodziny szlacheckiej. Otrzymał staranne wykształcenie muzyczne, ale też skończył Wydział Rolniczo-Leśny Politechniki Lwowskiej oraz Wydział Budowy Maszyn Młynarskich w Hamburgu. W czasie okupacji, aresztowany przez gestapo, trafił do obozu w Gross-Rosen. Do Wrocławia przyjechał parę miesięcy po wojnie.

Został dyrektorem młynów i animatorem życia kulturalnego. Z racji wykształcenia był jednym z organizatorów, już 1946 roku, Międzynarodowego Festiwalu Chopinowskiego w Dusznikach-Zdroju, Dolnośląskiego Towarzystwa Muzycznego, Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków. Walczył piórem o utworzenie Filharmonii Wrocławskiej, dzięki niemu powołano Wrocławską Orkiestrę Symfoniczną i popularny do dziś Klub Muzyki i Literatury. Przykładał rękę do powstania wrocławskiego ośrodka telewizyjnego.

Był prezesem koła Towarzystwa im. Fryderyka Chopina i doprowadził do odsłonięcia pomnika patrona we Wrocławiu. Wraz z żoną Haliną założył kabaret „Dymek z papierosa”. Aktor, śpiewak, dyrygent, reżyser, tłumacz, autor piosenek, działacz kulturalny, dziennikarz telewizyjny, felietonista, krytyk muzyczny i teatralny. Miał 96 lat.

Józef Dudek, matematyk (1939-2008)

Wybitny matematyk, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, twórca sławnego salonu dyskusyjnego, w którym co piątek spotykali się znani artyści, pisarze, lekarze i naukowcy. Stworzył go na wzór słynnej lwowskiej kawiarni. Przez mieszkanie profesora przewinęło się ponad tysiąc osób. Prowadzone w salonie Józefa Dudka dysputy przedłużały się często do późnej nocy. Matematyk planował spotkania z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Gośćmi salonu byli m.in. Lech Wałęsa, Władysław Bartoszewski i Jan Nowak-Jeziorański.

Szymon Kempisty, naukowiec (1981-2008)

Zginął 22 marca w lawinie śnieżnej, która zeszła w Białym Jarze w Karpaczu. Był jednym z najlepszych instruktorów snowboardowych w Polsce. Należał do ludzi, którzy najlepiej czuli się w górach. Był doktorantem na Uniwersytecie Wrocławskim.

Ryszard Natusiewicz, rysownik (1927-2008)

Wrocławski architekt, profesor Politechniki Wrocławskiej. Popularność zdobył jako autor cyklu rysunków „Piórkiem i węglem”, które publikował na łamach wszystkich wrocławskich gazet i periodyków. Uwiecznił na nich największe skarby starej, dolnośląskiej architektury. Do najciekawszych serii należą fragmenty zabudowań Uniwersytetu Wrocławskiego, wieży ratuszowej w Otmuchowie czy późnobarokowego opactwa cystersów w Lubiążu.

Alfred Wołczyński, menedżer (1929-2008)

Jedna z najbardziej zasłużonych postaci w historii KGHM. Był m.in. dyrektorem technicznym Zakładów Górniczych Lubin. Starsi kibice piłki nożnej pamiętają go jako prezesa Zagłębia Lubin.

Wojciech Sitek, socjolog (1945-2008)

W 1969 r. skończył prawo, cztery lata później – filozofię. Doktorat obronił na Uniwersytecie Poznańskim, habilitował się już we Wrocławiu. Stworzył Instytut Socjologii Uniwersytetu Wrocławskiego, był członkiem zarządu głównego komitetu socjologii PAN. Oprócz uniwersytetu, wykładał także w Dolnośląskiej Szkole Wyższej i w PWST. Specjalizował się w problemach współczesnej kultury; we wrocławskim miesięczniku „Odra” prowadził przez wiele lat rubrykę „Notatki socjologa”. Zmarł nagle w maju – dostał wylewu. Miał 63 lata.

Jan Różewicz, reżyser (1953-2008)

Dramaturg i scenarzysta filmowy. Syn poety Tadeusza. Współpracował z wieloma scenami w całym kraju, choć najczęściej z tymi z rodzinnego Wrocławia. 10 lat temu do księgarń trafił jego debiutancki tomik wierszy zatytułowany „Karty Merkucja”. Przez wiele lat związany był z „Notatnikiem Teatralnym”, publikował w „Odrze”.

Leonard Michalak, prawnik (1948-2008)

Miłośnik Legnicy. Skończył prawo na Uniwersytecie Wrocławskim. Pracował jako prokurator przez 30 lat. Prowadził najtrudniejsze śledztwa, najczęściej w głośnych i bulwersujących opinię publiczną sprawach. Specjalista od zamachów bombowych, które stały się plagą w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Był także jednym z pomysłodawców powstania Stowarzyszenia „Tarninów”, które z założenia ma promować i pielęgnować najpiękniejszą dzielnicę Legnicy.

Zbigniew Kamiński, prezes Turowa Zgorzelec (1950-2008)

Przez 22 lata był związany z klubem koszykarskim Turów Zgorzelec. To on prowadził klub, gdy przed czterema laty drużyna wywalczyła awans do koszykarskiej ekstraklasy. Zawsze otwarty, szczery, dowcipny. Był dla zawodników i kibiców trochę ojcem i trochę przyjacielem. Był ikoną klubu i basketu w Zgorzelcu, a jego odejście to dla wszystkich sympatyków koszykówki wielka strata.

Aleksandra Targowska, lekarz onkolog (1965-2008)

Specjalista chemioterapii z Jeleniej Góry. Znakomity fachowiec, oddana bez reszty pacjentom, którzy nazywali ją „Doktor Ola”. Miała dla nich czas i uśmiech. Planowała wyjechać na misje charytatywne. Nie zdążyła.

Alicja Tabiś, pisarka (1936-2008)

Autorka książek podróżniczych i o historii Karpacza. Artystyczna, niespokojna dusza. Współorganizatorka cyklu Muzycznego Ogrodu Liczyrzepy, w którym spotykali się młodzi wokaliści operowi. Przyczyniła się do ponownego odkrycia utworów operowych o karkonoskim Duchu Gór. Energiczna i zawsze pełna pomysłów. Mając 70 lat cieszyła się, że nauczyła się wysyłać mejle. Dzięki jej staraniom w szkole w Karpaczu mieszkańcy zrealizowali w 2004 roku spektakl operowy o Liczyrzepie.

Jan Mazur, redaktor (1947-2008)

Redaktor muzyczny Polskiego Radia Wrocław. Z wykształcenia był polonistą, ale zamiast uczyć w szkole, wybrał radio. Przez wiele lat prowadził w publicznej rozgłośni programy z muzyką jazzową.

– Był nie tylko świetnym dziennikarzem muzycznym, ale także znakomity mówcą – mówi wrocławski trębacz jazzowy Zbigniew Czwojda. Równie ciekawie potrafił w kameralnej rozmowie opowiedzieć o swojej ulubionej płycie, co poprowadzić duży koncert.

Zygmunt Łuszcz, redaktor (1937-2008)

Skończył dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Po studiach pracował w „Przeglądzie Sportowym”. Po przeprowadzce do Legnicy związał się z „Gazetą Robotniczą”, pisywał do „Słowa Polskiego”. Był też jednym z twórców „Tygodnika Konkrety”, w którym pracował od założenia w roku 1972 do początku lat 90. Był także jednym z pierwszych autorów w „Gazecie Legnickiej”, która powstała w 1991 r. Po jej likwidacji rozpoczął współpracę z „Panoramą Legnicką”. Przypominał znanych legnickich sportowców i trenerów.

Robert Marczewski, żołnierz (1980-2008)

Jeleniogórzanin, który pełnił misję wojskową w Afganistanie. Mieszkał i wychowywał się w Cieplicach. Marzył od dziecka, by być żołnierzem, jak ojciec. Służył w 6. batalionie desantowo-szturmowym w Gliwicach. Był dowódcą patrolu. Zginął w Afganistanie w wyniku eksplozji ładunku, na który najechał wóz bojowy. Pozostawił żonę i jedno dziecko.

RED – POLSKA Gazeta Wrocławska
www.naszemiasto.pl

Dodaj komentarz